czwartek, 3 kwietnia 2014

Uwaga, wpis zawiera śladowe ilości wszystkiego i nie traktuje w sposób zadowalająco wyczerpujący o niczym.


O tak się mniej więcej ostatnio czuję.
Nie, proszę nie wpadać w panikę, nie lamentować i nie załamywać się, że kolejna będzie smędzić o ciężkim losie znudzonego kolekcjonera. Co złego to nie ja, złe mam tam tylko skarpetki. Jeśli Nic ma jakiś kolor, to z pewnością kolor moich skarpetek. Także no, spokojnie można czytać dalej, marudzeń tego typu w mojej białej szafie nie chowam. Ot po prostu sezonowy leń mnie w niej podjadał.

A tu przecież TAKIE spotkanie do opisania! Pobieżnie będzie i żałośnie po czasie, ale lepiej późno niż jeszcze później, a w końcu tyle niewyjściowych zdjęć do pokazania, które w oficjalnej relacji zostały zatajone. Jak zwykle, brudna robota do odwalenia dla mnie.


















Mhm, nawrzucała hurtem głupich zdjęć i zadowolona. I cieszy ryj w kant stołu. Bo niby taki mamy klimat. Ale jest godzina 3:30, jutro czwartek, zajęcia przed południem i w ogóle heja banana. Raz można mi wybaczyć brak wzniosłych opisów. Pies mi zjadł. Pies sąsiada. Chyba ma na imię Kisiel, tak coś kiedyś ktoś wołał, a potem szczekało, więc sądzę, że to ten pies.
Reasumując, opis spotkania zjadł Kisiel.

Ale spotkanie samo w sobie było na tyle rozwałowe, że te zdjęcia i moja bezsensowna późnonocna pisanina (szczerze mówiąc ten wpis zaczął żyć własnym życiem, a moja kontrola nad nim poszła się schować do białej szafy) w pełni wystarczą za opis. Bo zaczęło się od przegadania całej nocy, do godziny chyba 8 rano o takich pierdołach jak motywy działania psychopaty (pozdrawiam Poznań! i wszystkich czytających to psychopatów!), a skończyło na imprezie przy czarnym rapie, powitaniem przeze mnie Pepe w piżamie, ambitnymi planami szycia, które skończyły się ubieraniem się we wszystko co było przeznaczone na pocięcie i stworzenie ałtfitu peruwiańskiej prostytutki z wajchą na dziecko i podróżą do Rumunii po ziemniaki. A potem mieliśmy czelność udawać, że jesteśmy konsumentami kultury idącymi do muzeum. No poszliśmy, brnąc przez huragan, ale poszliśmy. Co dla mnie skończyło się bardzo źle. Ale jeszcze nie mam jak tego zilustrować, więc cierpliwości robaczki.


I niby mogłabym tu przerwać, ale przecież spać nie pójdę, cierpcie dalej.

Od pierwszych zdjęć pojawia się pewien przystojny pan w koszuli w banany która wcale nie jest koszulą w banany, tylko w kwiaty, i nie tylko wzór na koszuli jest warty wspomnienia i wymaga pewnych wyjaśnień. On niestety w kwestii prezentacji przed szerszą publicznością nie będzie miał tyle szczęścia co Hudson, został już przedstawiony wyłącznie z najgorszej strony. Pan ów to teoretycznie Ellis, o pochodzeniu równie jamaicowym co jego kolega. Napisałam teoretycznie, bo właściwie wcale nie używam tego imienia. Ze strasznego powodu. Ellis, zwłaszcza z taką frajerską grzywką, wygląda dokładnie jak mój ojciec. I bidak został Mareczkiem. Ale to wcale nie wystarczyło, bo spotkanie krakowskie wrzuciło do jego niedoli swoje trzy grosze porównując jego mareczkową urodę z pepową urodą Dollby'ego. Tak oto Ellis stał się Pepe Mareczkiem. I bardzo proszę o współczucie, kiedy z brzemieniem takich skojarzeń patrzę na zdjęcia tego typu...


I owszem, on ma na brzuchu wytatuowane "Dupa Pepe". Miało być "Barbie", bo ona taka biedna, ani faceta ani łokcia nie ma, ale Mobe się rączka zatrzęsła, więc "Dupa" było najbardziej uniwersalnym słowem na "D" jakie mogło się tam znaleźć. Poza tym ma jeszcze inne fajne tatuaże, jak na przykład dymek lecący z tyłka. Taki jest fajny, a co!
Chyba do czegoś zmierzałam jak zaczęłam pisać o Mareczku.
Chyba już wiem.
Tenże bowiem Pepe Mareczek zainspirował mnie w końcu do wyjścia z tej nieszczęsnej szafy i zrobienia czegokolwiek, bo ile może w tych bananach biegać, trzeba go ubrać lepiej, żeby go Barbie zechciała. Dlatego też zaczęłam szyć dla innej Barbie, a co tam, fuck logic. Biedaczka przyszła w kopercie z urwanym w podróży łbem i pozdzieranym makijażem, a kupiłam ją wyłącznie dla ubranek. Marny początek, ale skończyła całkiem nieźle.


Do zdjęcia z nią moja Barbie owszem ładnie zapozuje, ale nie była zachwycona pojawieniem się innej Barbie w swoim otoczeniu. To nic, że ta druga będzie zmieniała miejsce zamieszkania (znów pozdrawiam Poznań!), i tak należało jej zmienić imię, żeby nie wprowadzać fanów w błąd. Skończyła więc jako Phoebe i namieszała swoją obecnością jeszcze bardziej. Bo mało mi było, wyjęłam Chelsea której specjalnie nie lubiłam, bo ona taka z tych późniejszych, takie ma spojrzenie zdzirowate, tak nie pasuje do reszty, no taka jakaś ona nie. Już teoretycznie była umówiona sprzedaż, ale ciągnęło się to na tyle długo, że w końcu ją wzięłam pod wrzątek, pod kredki, pod nożyczki, pod igłę no i o. Miłość od drugiego wejrzenia. Dwie Chelsea pod jednym dachem też w grę nie wchodzą, więc i ona dostała nowe imię - Sharon.


Nie tylko ja do niej miłość od drugiego wejrzenia poczułam, Phoebe też bardziej się spodobała w tej wersji. Z wzajemnością.




Ale podczas kiedy one sobie tam miło czas spędzały, Mareczek dalej siedział w bananach. Z braku dobrego materiału na bluzkę, wzięłam się ambitnie za koszulę, której to nigdy wcześniej nie szyłam. Powiedzmy, że wyszła, Krzywe to, ale kupy się trzyma.
Szkoda tylko, że Hudson wygląda w niej lepiej, a Mareczek dalej pomyka w bananach. Ciężki jest los frajera, ciężki.




I na koniec tego postu-tasiemca przypomniało mi się jeszcze, że przecież dostałam monsterkową kotkę na urodziny (pozdrawiam Poznań po raz trzeci!). Kotka kłania się na zakończenie dziękując za wytrwałość, jeśli ktokolwiek do tego momentu wytrwał.


Dobranoc.

11 komentarzy:

  1. Poznań dziękuje za pozdrowienia i również pozdrawia Kraków i psychopatów :D Nie mogłam sobie odmówić tym razem napisania komentarza i zauważenia, że Venus na foci z Saturninem wygląda jakby go chciala porazić kulą energii xDDDD KAMEHAME HA! *_*

    OdpowiedzUsuń
  2. jakaż była moja radość przy ostatnich słowach /..... O.o
    Koszula wprost przepiękna <3 A wpis jak zwykle z klasą, jednym ciągiem, dosadnie i wprost nie do przeczytania... :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Borze, jakie to piękne ;_;
    Nie wiem, czemu mi się tak dobrze czyta te Twoje strumienie świadomości, to chyba jakaś internetowa pępowina umysłowa, a na koniec to w ogóle jakoś mi się tak przykro zrobiło, że ten Mareczek tak ciągle w tych bananach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo, jak miło <3
      A Mareczek w końcu dostanie coś bardziej godziwego, musi się nauczyć w tym domu cierpliwości, bo wena nie przychodzi nigdy ot tak na zawołanie...

      Usuń
  4. Aż się zdziwiłam, że prawie nie mogę tego przeczytać - Justa masz dar pisania na jednym tchu.. Uh kolejny dar. Za dużo już ich. Koszula piękna - wiesz co ja chcę ;p
    No i.... Gdzie pozdrowienia dla Lublina?! :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. CAŁY ŚWIAT POZDRAWIA LUBLIN!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

      Usuń
    2. Ale nie musisz krzyczeć. Jeszcze nie ogłuchłam.. Chociaż po tym to nie wiem xd

      Usuń
  5. Ja się tu ujmę za słowem "dupa". Bo to jest słowo kultowe, tak pełne treści i znaczeń, że żal mi wszystkich tekstów w których się nie pojawia. Wszak w dupie można mieć wszystko, co istnieje na świecie. Piękny wyraz, no i pojemny ;) Tak więc Mareczek dostąpił zaszczytu przyjęcia go "na klatę"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toż to właśnie dlatego to a nie inne słowo zostało wybrane! Dupa jest definicją wszystkiego, jest kosmosem, jest bytem i niebytem (i odbytem w jakimś sensie również)... więc Barbie powinna być przeszczęśliwa, że takim właśnie słowem ją zastąpiono.

      Usuń
  6. Ale orgia :O ;P

    OdpowiedzUsuń
  7. ha, i oszałamiająca Biała Kota i uroczy
    ciemnowłosy Boy MS - pięknoty to...

    OdpowiedzUsuń