wtorek, 15 kwietnia 2014

O mojej miłości do pewnej kobiety i sprawach na wpół legalnych.


 Życie byłoby cholernie nudne, gdybyśmy robili wyłącznie to, czego sami się po sobie spodziewamy. Zdecydowanie fajniej jest, kiedy zachwieje nami do tego stopnia, że po odwaleniu czegoś głupiego zupełnie spontanicznie i bez głębszych analiz zastanawiamy się "ja to serio zrobiłam?!".
Miałam w planach rozpoczęcie tego wpisu od końca, pokazując najpierw efekt moich działań. Ale na to niestety jeszcze poczekam. Bo to przecież zawsze musi tak być, że kiedy ja coś zaplanuję, rozrysuję sobie ładnie w głowie, to poprzewraca się nagle do góry nogami.
Zaczynam tak czy inaczej od końca, stwierdzeniem, które miało być niespodzianką finalną, puentą podsumowującą moje zachwyty, wisienką na torcie i igłą w dupie. Otóż, kupiłam BJD rodzaju żeńskiego. Gorzej. O Zeusie i wszyscy święci. Kupiłam recasta!

Iplehouse'owa Asa chodziła za mną od początku całego tego wariactwa. Zdecydowałam się jednak w końcu na faceta, potem drugiego, i jakoś mi przeszło, no bo po jaki ciul im teraz jakaś laska. W ogóle żadne żywiczne kobity mi się nie podobały na tyle, żeby myśleć na poważnie o kupnie. A to iplowe ciałko okropne, kawał baby aż przytłacza. Byłam bardzo dumna ze swojego myślenia, aż do wystawy w krakowskiej Mandze. Kojarzymy to zdjęcie, nie?


To jest dokładnie ten moment, kiedy mój rozum się ulotnił. Zastąpił go rozumek, taka mała popierdółka, która kazała mi rozeznać się w cenach. Tak się rozeznawałam, że trafiłam na cennik Luo i Stevena, bo jeśli już recasty, to polecali ich. Rozeznawałam się też w ofercie, znalazłam dużo ładniejsze ciałko, a wiadomo, jak recast to znika problem dobierania koloru. Raczej wielką zwolenniczką takiej formy żywicznego odlewnictwa nie byłam. Ale:
-czy Iplehouse sprzedaje same głowy? Nie zauważyłam, a wydanie 650$ na lalkę z ciałem które mi się absolutnie nie podoba, od firmy na temat której nasłuchałam i naczytałam się niezbyt fajnych rzeczy, to generalnie słaby interes;
-ciałko które mi się podoba, prosto od firmy Dollstown kosztuje 575$, co też jest sumą całkiem kosmiczną jak dla mnie;
-hybryda musiałaby wynieść 1225$, plus przesyłki, plus cła, plus ryzyko niedobranych kolorów i problem użerania się z jednym zbędnym ciałem;
-recast kosztował 246$ z wliczoną przesyłką.
Sama siebie tymi czterema myślnikami rozgrzeszyłam i bez wyrzutów sumienia przystąpiłam do zamówienia.

 Pozwolono płacić w dwóch ratach, po około 2 tygodniach dostałam zdjęcie gotowej lalki, wtedy też wpłaciłam drugą ratę i czekałam tydzień na kuriera. Takie zdjęcie dostałam, pistolecik gratis, jak miluchno, myślę sobie:


A to wręczył mi kurier:


I jakież było moje zdziwienie, bo przecież to wysoka panna miała być, 70cm, a worek ma może pół metra. I sam fakt, że worek... żadnego kartonu, pudełka, nic. Worek.
Dobrze, jest kawałek folii, pogodziłam się z tym zajrzałam i do środka, mając już przed oczami połamane kawałki wszystkiego.


Nie było może aż tak źle, wydaje się, że kończyny są całe, ładnie owinięte folią bąbelkową. Gorzej, że osobno.



(chciałabym w tym miejscu również przeprosić za brudną podłogę, co prawda ani centymetr kwadratowy żywicy od niej nie ucierpiał, ale po nieskazitelnie czystym dywaniku na balkonie Mad to mi jakoś głupio...)

I masz babo placka, a jak chciałaś placka, to go teraz żryj. Żrąc placka trafiłam niestety na zakalec. W postaci dziurki w pleckach.


Zwróciłam na to od razu uwagę Luo, bez żadnego problemu obiecano mi to wymienić. Czyli koniec końców ugrałam na dziurze w plecach podwójne cycki. No czy to nie piękne? I skupiajmy się dalej na pozytywach. Tak oto się gratisy przedstawiają:


Tajemniczy woreczek na górze zawiera teoretycznie substancję do klejenia oczu, ale Blu Tack wciąż lepszy, to się robi jakieś takie glinowate i pęka. Pod spodem w tym samym woreczku samoprzylepny rzep, dobry patent na mocowanie wiga. Niżej oczy, na które nie liczyłam i kupiłam identyczne wcześniej. Brawa i owacje dla mnie poproszę. No i na samym dole ten pistolet nieszczęsny, objawiający swą nieszczęsność przez urwany wichajsterek. Ale Magic Klej podołał temu zadaniu, już jest pięknie.

Reszta części ciała wygląda już zupełnie ok:





I to by było na tyle pozytywów, bo przyszedł ten moment, kiedy musiałam te puzzle poskładać.
Pragnę z tego miejsca pozdrowić Magdę towarzyszącą mi na skajpie i słuchającą jak śpiewam "Któryś za nas cierpiał rany", której to również zawdzięczam relację zdjęciową z moich męczarni (jak znów pozdrawiam Poznań, to tym razem także i Lublin, żeby się nie poczuł gorszy), oraz Mad której mogłam pomarudzić przez telefon i dzięki której pojęłam, że bez dłuższej gumki to ja tu nic nie zrobię i nie muszę marnować reszty dnia walcząc z nogami układającymi się w X, bo i tak nic z tego nie będzie. Dziękuję, że pomogłyście mi przetrwać to stresujące i pełne wyzwań popołudnie, porażka wydaje mi się teraz mniej straszna niż w rzeczywistości.
A żeby było jeszcze straszniej, spamuję żałosną walką z gumkami, czyli krótką historią o tym, jak pod żadnym pozorem nie robić restringu. Serio, nie próbujcie tego w domu.








Na chwilę obecną ciało zostało rozłożone na części, schowane do pudełka i czeka, aż kupię gumkę którą je uratuję. Łeb w trakcie malowania.

Podsumowując, mimo wszystko, jestem zadowolona z zakupu. Jakkolwiek absurdalnie to stwierdzenie by nie wyglądało pod zdjęciami ze skajpa powyżej. Ale jak tylko uda mi się ją poskładać, będę skakać z radości. Żeby wam i sobie udowodnić jak bardzo, zrobiłam bzdurne zdjęcia pod hasłem "Póki moje ciało jest w rozsypce zostałam Cyrylem. Nawet brwi nadal nie mam.":





 I mam nadzieję, że pomogłam się rozeznać w tym, czego się po takim zamówieniu spodziewać. Żebyście nie byli w takim szoku jak ja, kiedy odbierałam ten worek z niespodzianką.

A na koniec wyjaśnienie zdjęcia z poprzedniego posta. Wszystkiemu winna jak zwykle Nolee, którą wsadziłam po prostu w wig i zasłoniłam papierową gębą z oczami przeznaczonymi dla Asy ;)

 


sobota, 12 kwietnia 2014



____


Zostawiam was robaczki z tym nic nie wnoszącym zdjęciem i przemyśleniami, co autorka miała na myśli, sugerując także, żebyście zamiast zastanawiać się nad takimi głupotami cieszyli się weekendem.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Uwaga, wpis zawiera śladowe ilości wszystkiego i nie traktuje w sposób zadowalająco wyczerpujący o niczym.


O tak się mniej więcej ostatnio czuję.
Nie, proszę nie wpadać w panikę, nie lamentować i nie załamywać się, że kolejna będzie smędzić o ciężkim losie znudzonego kolekcjonera. Co złego to nie ja, złe mam tam tylko skarpetki. Jeśli Nic ma jakiś kolor, to z pewnością kolor moich skarpetek. Także no, spokojnie można czytać dalej, marudzeń tego typu w mojej białej szafie nie chowam. Ot po prostu sezonowy leń mnie w niej podjadał.

A tu przecież TAKIE spotkanie do opisania! Pobieżnie będzie i żałośnie po czasie, ale lepiej późno niż jeszcze później, a w końcu tyle niewyjściowych zdjęć do pokazania, które w oficjalnej relacji zostały zatajone. Jak zwykle, brudna robota do odwalenia dla mnie.


















Mhm, nawrzucała hurtem głupich zdjęć i zadowolona. I cieszy ryj w kant stołu. Bo niby taki mamy klimat. Ale jest godzina 3:30, jutro czwartek, zajęcia przed południem i w ogóle heja banana. Raz można mi wybaczyć brak wzniosłych opisów. Pies mi zjadł. Pies sąsiada. Chyba ma na imię Kisiel, tak coś kiedyś ktoś wołał, a potem szczekało, więc sądzę, że to ten pies.
Reasumując, opis spotkania zjadł Kisiel.

Ale spotkanie samo w sobie było na tyle rozwałowe, że te zdjęcia i moja bezsensowna późnonocna pisanina (szczerze mówiąc ten wpis zaczął żyć własnym życiem, a moja kontrola nad nim poszła się schować do białej szafy) w pełni wystarczą za opis. Bo zaczęło się od przegadania całej nocy, do godziny chyba 8 rano o takich pierdołach jak motywy działania psychopaty (pozdrawiam Poznań! i wszystkich czytających to psychopatów!), a skończyło na imprezie przy czarnym rapie, powitaniem przeze mnie Pepe w piżamie, ambitnymi planami szycia, które skończyły się ubieraniem się we wszystko co było przeznaczone na pocięcie i stworzenie ałtfitu peruwiańskiej prostytutki z wajchą na dziecko i podróżą do Rumunii po ziemniaki. A potem mieliśmy czelność udawać, że jesteśmy konsumentami kultury idącymi do muzeum. No poszliśmy, brnąc przez huragan, ale poszliśmy. Co dla mnie skończyło się bardzo źle. Ale jeszcze nie mam jak tego zilustrować, więc cierpliwości robaczki.


I niby mogłabym tu przerwać, ale przecież spać nie pójdę, cierpcie dalej.

Od pierwszych zdjęć pojawia się pewien przystojny pan w koszuli w banany która wcale nie jest koszulą w banany, tylko w kwiaty, i nie tylko wzór na koszuli jest warty wspomnienia i wymaga pewnych wyjaśnień. On niestety w kwestii prezentacji przed szerszą publicznością nie będzie miał tyle szczęścia co Hudson, został już przedstawiony wyłącznie z najgorszej strony. Pan ów to teoretycznie Ellis, o pochodzeniu równie jamaicowym co jego kolega. Napisałam teoretycznie, bo właściwie wcale nie używam tego imienia. Ze strasznego powodu. Ellis, zwłaszcza z taką frajerską grzywką, wygląda dokładnie jak mój ojciec. I bidak został Mareczkiem. Ale to wcale nie wystarczyło, bo spotkanie krakowskie wrzuciło do jego niedoli swoje trzy grosze porównując jego mareczkową urodę z pepową urodą Dollby'ego. Tak oto Ellis stał się Pepe Mareczkiem. I bardzo proszę o współczucie, kiedy z brzemieniem takich skojarzeń patrzę na zdjęcia tego typu...


I owszem, on ma na brzuchu wytatuowane "Dupa Pepe". Miało być "Barbie", bo ona taka biedna, ani faceta ani łokcia nie ma, ale Mobe się rączka zatrzęsła, więc "Dupa" było najbardziej uniwersalnym słowem na "D" jakie mogło się tam znaleźć. Poza tym ma jeszcze inne fajne tatuaże, jak na przykład dymek lecący z tyłka. Taki jest fajny, a co!
Chyba do czegoś zmierzałam jak zaczęłam pisać o Mareczku.
Chyba już wiem.
Tenże bowiem Pepe Mareczek zainspirował mnie w końcu do wyjścia z tej nieszczęsnej szafy i zrobienia czegokolwiek, bo ile może w tych bananach biegać, trzeba go ubrać lepiej, żeby go Barbie zechciała. Dlatego też zaczęłam szyć dla innej Barbie, a co tam, fuck logic. Biedaczka przyszła w kopercie z urwanym w podróży łbem i pozdzieranym makijażem, a kupiłam ją wyłącznie dla ubranek. Marny początek, ale skończyła całkiem nieźle.


Do zdjęcia z nią moja Barbie owszem ładnie zapozuje, ale nie była zachwycona pojawieniem się innej Barbie w swoim otoczeniu. To nic, że ta druga będzie zmieniała miejsce zamieszkania (znów pozdrawiam Poznań!), i tak należało jej zmienić imię, żeby nie wprowadzać fanów w błąd. Skończyła więc jako Phoebe i namieszała swoją obecnością jeszcze bardziej. Bo mało mi było, wyjęłam Chelsea której specjalnie nie lubiłam, bo ona taka z tych późniejszych, takie ma spojrzenie zdzirowate, tak nie pasuje do reszty, no taka jakaś ona nie. Już teoretycznie była umówiona sprzedaż, ale ciągnęło się to na tyle długo, że w końcu ją wzięłam pod wrzątek, pod kredki, pod nożyczki, pod igłę no i o. Miłość od drugiego wejrzenia. Dwie Chelsea pod jednym dachem też w grę nie wchodzą, więc i ona dostała nowe imię - Sharon.


Nie tylko ja do niej miłość od drugiego wejrzenia poczułam, Phoebe też bardziej się spodobała w tej wersji. Z wzajemnością.




Ale podczas kiedy one sobie tam miło czas spędzały, Mareczek dalej siedział w bananach. Z braku dobrego materiału na bluzkę, wzięłam się ambitnie za koszulę, której to nigdy wcześniej nie szyłam. Powiedzmy, że wyszła, Krzywe to, ale kupy się trzyma.
Szkoda tylko, że Hudson wygląda w niej lepiej, a Mareczek dalej pomyka w bananach. Ciężki jest los frajera, ciężki.




I na koniec tego postu-tasiemca przypomniało mi się jeszcze, że przecież dostałam monsterkową kotkę na urodziny (pozdrawiam Poznań po raz trzeci!). Kotka kłania się na zakończenie dziękując za wytrwałość, jeśli ktokolwiek do tego momentu wytrwał.


Dobranoc.