wtorek, 22 października 2013

Zostałam w zeszły weekend zaproszona do Lublina. Kolejny mój weekend w pociągach, jest mnie w październiku wszędzie tyle, że znów nowe nabytki lalkowe zostają przedstawiane na obcych blogach, a tu czekają aż łaskawie znajdę wolną chwilę. Ale spokojnie, wszystko w swoim czasie, dostaną panie swoje 5 minut sławy, dziś skupiamy się jednak na panach.


Otóż zawitałam u Kasi, u której to odkryłam skrywane przed Krakowską Szarańczą skarby. Nie, wcale nie mówię o jej witrynie z lalkami takimi, że zwoje mózgowe się prostują, nie mam też na myśli wszystkich tych okazów w pudłach od których ścina się białko w oczach, ani nawet o pięknotach poupychanych w kilku rzędach na regale, co rządek to więcej chce się do domu zabrać. To przecież dla każdego, kto Kasi bloga choć raz odwiedzał jest oczywiste- to nie pokój tylko muzeum. Ale, jak przystało na Krakowską Szarańczę, ja postanowiłam dobrać się do Kenów i boa. Wyszło z tego co wyszło, właścicielka nie przyznaje się do tego co wyrabiały jej męskie plastiki, na mnie spoczywa więc smutny obowiązek zaprezentowania ocenzurowanej części lubelskiego spotkania.


Nie wiem doprawdy jak można było przemilczeć scenę powyższą. Ken ledwo rozsiadł się na dmuchanym tronie, prawie że w pozie Napoleona budzącego się do nieśmiertelności, a momentalnie wokół niego znalazł się wianuszek psychofanek piszczących i mdlejących na sam jego widok. Ale któż oparłby się pokusie i zachował aż taki dystans fizyczny...


Rzuciły się na niego, bestie wygłodniałe, po spędzeniu większości życia na półce lub ledwo co z pudełka wyjęte. Niektóre z nich, pechowo ustawione w ostatnim rzędzie, świata poza fryzurą koleżanki z przodu nie widziały, nic więc dziwnego że zgłupiały na widok męskiego mięsa. Tylko Ken znudzony już staniem w otoczeniu kobiet nie uraczył ich takim zainteresowaniem. Niewdzięczny odwrócił wzrok dopiero po usłyszeniu szelestu peleryny, bo oto z braku białego rumaka, na różowym jeżu przybył z odsieczą Książę Zbigniew i wszystko inne przestało mieć znaczenie.





Nie były to oczywiście romanse jedyne. Za moimi plecami doszło do dość dziwnego zbliżenia, zgubnego dla Tosi, która ulokowała swe uczucia chyba nie w tej żywicy w której powinna...

-Patrz i cierp mój Srebrnowłosy, do mnie też ten mały śmieszny plastik może lgnąć, a ja jej na to wspaniałomyślnie pozwalam nic a nic sobie z tego nie robiąc. Bo to wcale nie jest tak, że robię to z premedytacją, żeby wzbudzić zazdrość... Wcale nie...

Na szczęście Antonina to jednak rozsądna kobieta i odbyła na ten temat rozmowę ze swoją pluszową imienniczką.

 -No mówię ci, to nie jest partia dla ciebie, ja już znam takich jak on! Ty mi się tu nie wykręcaj gadaniem, że lubisz niegrzecznych chłopców! I nie słuchaj tych co mówią, że rozmiar nie ma znaczenia, wyjedzie ci z kolanka i będzie dziura w czole, a potem płacz i zgrzytanie zębami, o ile będziesz miała czym zgrzytać! No, to skoro już powiedziałam co wiedziałam, to chyba czas na melanż!











Następnego dnia, na spotkaniu oficjalnym, było już o wiele spokojniej. Nie podejmę się próby opisania niedzieli, bo zostało to już o wiele lepiej zrobione tu i ówdzie, a ja na wszystkim co tam było się raczej nie znam, więc jedynie odsyłam. Pozwolę sobie tylko uczynić małe, acz znaczące porównanie.

Lublin:

Kraków:


Może i powinnam w tym miejscu napisać, że trzeba się od dziewczyn z Lublina uczyć, jak takie spotkanie ma wyglądać. Że kultury trochę, nieokrzesane dzikusy. Że jak się chce, to można. Że co z was za kolekcjonerzy.
Może i powinnam, ale mimo że lubelskie spotkanie wspominam naprawdę bardzo miło i jeśli będzie jeszcze okazja, to znów w pociąg wsiądę i się tam zjawię, to jednak... co Kraków to Kraków ;)

czwartek, 10 października 2013

Samorząd mojego zacnego instytutu pokusił się o zorganizowanie Ogólnopolskiego Kongresu Studentów i Doktorantów Historii Sztuki, który to rozpoczął się dzisiaj. Nie byłoby to wydarzenie szczególnie ważne dla kogoś kto tu wchodzi i mnie czyta, gdyby nie jeden z wykładów. Wpadam prawie spóźniona na inauguracyjny wykład Wielkiej Sławy Ważnego Profesora, dostaję do rąk program, czytam sobie, bo przecież że nie słucham. Czytam, czytam... "Historia japońskich lalek od epoki Edo do współczesności". Czytam dalej, czytam... "Współcześnie [lalki z epoki Edo], stanowią główny cel kolekcjonerów japońskiego rzemiosła oraz inspirują kolejne pokolenia do wymyślania coraz to nowych form, np. lalki dolphie." Myślę więc sobie, zostanę, chociaż zębami mi się trochę zazgrzytało na taką dowolność w pisowni, ale nie chciałam jeszcze wyciągać wniosku, że pani nie wie o czym pisze.
Historycznej części wykładu raczej nie ocenię, bo kompetencje mam tu słabe, ale niestety odnośnie współczesności pani magister miała jeszcze gorsze. Bo po tych pięknych i ważnych dziełach sztuki przyszedł czas na japońskie dziwactwa produkowane już na skalę masową i wyłącznie w stylu "kawaii", które to wszystkie mają takie same urocze twarzyczki, nie różnią się specjalnie od siebie, można się nimi bawić i zmieniać im włoski, a właściciele traktują je jak pełnoprawnych członków rodziny a nawet zawierają z nimi małżeństwa. Takie to tam śmieszne dziwadełka, pokażę państwu w ramach ożywienia wykładu i nie będę się na nich ani trochę skupiać. Pobłażliwe uśmiechy na sali z każdym kolejnym zdjęciem, wybrane chyba pierwsze lepsze obrazki z googli, bo i słodkie panienki w kimonach i Marina Bychkova obok siebie, przecież bez różnicy. Ponoć Kraków jest dość dużym ośrodkiem tej mody docierającej już do Polski i mamy tu aż trzy panie które takie lalki kolekcjonują. Puenta zawierała odniesienie do Hello Kitty, ale niestety, była już tak absurdalna, że nie potrafię jej nawet przytoczyć (zrozumiałabym jeszcze, gdyby miało to nawiązanie do złych mocy, ale nie miało).
Daruję sobie pisanie, jak daleko od rzeczywistości odchodziliśmy z każdym kolejnym słowem.
Miałam cichą nadzieję, że skoro zaczęło się tak dobrze, że skoro miało to pokazać jakie znaczenie ma lalka w Japonii, że wcale zabawką być nie musi, że jest traktowana jako dzieło sztuki, i to wysokiej klasy, to nie jest to bez wpływu na czasy obecne i będzie to wyraźnie podkreślone. A tu wręcz przeciwnie. Może ja sama wcale tak poważnie lalek nie traktuję, ale podejście pani magister do tematu było już co najmniej lekceważące. Zdaję sobie sprawę, że większość słuchających bardziej obchodziły kolejne wykłady o rękopisie "Revelationes Sanctae Birgittae" i carskim wzorniku architektonicznym, ale świadomość tego o czym się mówi to chyba jakieś śmieszne minimum jednak.

Na trochę milsze zakończenie wywodu moje jakże kawaii mordy, na których szybciej od magistra historii sztuki poznała się moja mama, która takich tytułów nie posiada, ale zaklasyfikować to dziwactwo jako dzieło sztuki potrafiła.


-To niby która to taka mądra, żeby stawiać nas na środku łańcucha przyczynowo-skutkowego między glinianą figurką a Hello Kitty?