Otóż zawitałam u Kasi, u której to odkryłam skrywane przed Krakowską Szarańczą skarby. Nie, wcale nie mówię o jej witrynie z lalkami takimi, że zwoje mózgowe się prostują, nie mam też na myśli wszystkich tych okazów w pudłach od których ścina się białko w oczach, ani nawet o pięknotach poupychanych w kilku rzędach na regale, co rządek to więcej chce się do domu zabrać. To przecież dla każdego, kto Kasi bloga choć raz odwiedzał jest oczywiste- to nie pokój tylko muzeum. Ale, jak przystało na Krakowską Szarańczę, ja postanowiłam dobrać się do Kenów i boa. Wyszło z tego co wyszło, właścicielka nie przyznaje się do tego co wyrabiały jej męskie plastiki, na mnie spoczywa więc smutny obowiązek zaprezentowania ocenzurowanej części lubelskiego spotkania.
Nie wiem doprawdy jak można było przemilczeć scenę powyższą. Ken ledwo rozsiadł się na dmuchanym tronie, prawie że w pozie Napoleona budzącego się do nieśmiertelności, a momentalnie wokół niego znalazł się wianuszek psychofanek piszczących i mdlejących na sam jego widok. Ale któż oparłby się pokusie i zachował aż taki dystans fizyczny...
Rzuciły się na niego, bestie wygłodniałe, po spędzeniu większości życia na półce lub ledwo co z pudełka wyjęte. Niektóre z nich, pechowo ustawione w ostatnim rzędzie, świata poza fryzurą koleżanki z przodu nie widziały, nic więc dziwnego że zgłupiały na widok męskiego mięsa. Tylko Ken znudzony już staniem w otoczeniu kobiet nie uraczył ich takim zainteresowaniem. Niewdzięczny odwrócił wzrok dopiero po usłyszeniu szelestu peleryny, bo oto z braku białego rumaka, na różowym jeżu przybył z odsieczą Książę Zbigniew i wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Nie były to oczywiście romanse jedyne. Za moimi plecami doszło do dość dziwnego zbliżenia, zgubnego dla Tosi, która ulokowała swe uczucia chyba nie w tej żywicy w której powinna...
-Patrz i cierp mój Srebrnowłosy, do mnie też ten mały śmieszny plastik może lgnąć, a ja jej na to wspaniałomyślnie pozwalam nic a nic sobie z tego nie robiąc. Bo to wcale nie jest tak, że robię to z premedytacją, żeby wzbudzić zazdrość... Wcale nie...
Na szczęście Antonina to jednak rozsądna kobieta i odbyła na ten temat rozmowę ze swoją pluszową imienniczką.
-No mówię ci, to nie jest partia dla ciebie, ja już znam takich jak on! Ty mi się tu nie wykręcaj gadaniem, że lubisz niegrzecznych chłopców! I nie słuchaj tych co mówią, że rozmiar nie ma znaczenia, wyjedzie ci z kolanka i będzie dziura w czole, a potem płacz i zgrzytanie zębami, o ile będziesz miała czym zgrzytać! No, to skoro już powiedziałam co wiedziałam, to chyba czas na melanż!
Następnego dnia, na spotkaniu oficjalnym, było już o wiele spokojniej. Nie podejmę się próby opisania niedzieli, bo zostało to już o wiele lepiej zrobione tu i ówdzie, a ja na wszystkim co tam było się raczej nie znam, więc jedynie odsyłam. Pozwolę sobie tylko uczynić małe, acz znaczące porównanie.
Lublin:
Kraków:
Może i powinnam w tym miejscu napisać, że trzeba się od dziewczyn z Lublina uczyć, jak takie spotkanie ma wyglądać. Że kultury trochę, nieokrzesane dzikusy. Że jak się chce, to można. Że co z was za kolekcjonerzy.
Może i powinnam, ale mimo że lubelskie spotkanie wspominam naprawdę bardzo miło i jeśli będzie jeszcze okazja, to znów w pociąg wsiądę i się tam zjawię, to jednak... co Kraków to Kraków ;)